Lexus LS 500. Jeden z najdroższych, najdłuższych, a na pewno najbardziej luksusowy pojazd, jaki kiedykolwiek prowadziłem. Fura, która zmieniła moje postrzeganie samochodów i stan cywilny. Choć określenie fura nie jest na miejscu. To tak jakby księżną Kate nazwać laską. I urody jest nieprzeciętnej, i czas dla niej łaskawy. Ale nie przystoi. Jednak „samochód” do LS-a też nie pasuje. W końcu w słowniku stoi w zbyt bliskim otoczeniu tak pospolitych słów jak samogon albo samobadanie. Auto? To też nie to. To nie jest wyrażenie wystarczająco poważne, by opisywać samo… aut… limuzynę tej klasy. Dywersyfikacja, kandelabr, jurysdykcja. To są poważne słowa. Nie auto. Co innego automobil. Znacznie lepiej.
Inny świat
LS nie był pierwszym automobilem klasy premium, z którym miałem styczność. Nie był też jedynym za grubo ponad pół miliona złotych. Ale kiedy pierwszy raz chwyciłem za jego lewą przednią klamkę, czułem się, jakbym właśnie wchodził do Narnii. Warszawska ulica pokryta mieszaniną śniegu, piasku, soli i niespełnionych ambicji i wnętrze flagowej limuzyny Lexusa to zupełnie inne światy. Nawet kiedy granicę między nimi wytycza tylko parę warstw blachy, szkła i skóry poskładanych do kupy… tzn. stolca na dalekim wschodzie przez jakiegoś Akito albo Daito. Serio – albo raczej zaprawdę – wsiadanie do LS-a jest jest jak zanurzanie się we wnętrzu batonika Kinder Bueno. Zwłaszcza wtedy, kiedy Twój egzemplarz jest wykończony kremową skórą i ciemnym drewnem. Mój był.
Detale
Ale w rzeczywistości LS-a trudno opisać słowami. I to nie dlatego, że branża cukiernicza nie zna takich batonów. Liczbami też nie jest łatwo. Choć da się, nawet wieloma, czego dowodem jest cennik Lexusa LS 500. Ducha tego auta nie oddaje ani mnogość płaszczyzn, w których można regulować fotele, ani przekątna HUD-a. LS to detale. To okrągły centralny zegar jak w LFA. To pokrętło trybów jazdy. To kształt wewnętrznych klamek. To automatycznie odsuwające się fotel i kierownica, był łatwiej było wsiąść. To miękka skóra i błyszczące drewno. To głębokie fotele. To poziome linie maskujące wyloty klimatyzacji. To dźwięk zamykania masywnych drzwi. To analogowy zegarek w centrum kabiny. To ostre, ale eleganckie linie nadwozia. I to pewne prowadzenie.
Luksusowo, ale skromnie
LS robi ogromne wrażenie. Wytwarza wyjątkową atmosferę. Budzi respekt i fascynację. Dla mnie właśnie tak wygląda auto z klasą. Jestem pewien, że gdyby mówił, używałby takich słów jak „bynajmniej”, „winszuję”, „albowiem”, „owszem” i „w rzeczy samej”. Ale nie myślcie sobie, że Lexus LS to jakiś nadęty bubek, paniczyk. LS nie rzuca na salonach cytatami z Mrożka, by kiedy nikt nie widzi zanosić się ze śmiechu przy skeczach kabaretu Koń Polski. Nie obnosi się ze swoim szlacheckim urodzeniem. Zresztą w tej kategorii nie ma się za bardzo czym popisywać, bowiem Lexus jest wyjątkowo młodą marką aut luksusowych. W tym roku obchodzi równe 30. urodziny. I mimo tego młodego wieku LS wydaje mi się wyjątkowo dojrzałą limuzyną. To samochód, który nie musi nic udowadniać. Kiedy mój znajomy, który LS-a widział tylko z zewnątrz, dowiedział się, że auto w tej specyfikacji kosztuje około 700 tys. złotych powiedział: „a nie wygląda”. I to jest chyba najlepszy komplement dla tego samochodu.
Do grobu
Czy zatem Lexus LS 500 to automobil idealny? Oczywiście, że nie. Czy jest najlepszą flagową limuzyną klasy premium? Tego nie wiem. Nie mam porównania. Ale raczej nie wzdryga się na myśl o konkurentach z Niemiec. Wiem natomiast, że ten japoński sedan o długości ponad pięciu metrów pozostawił w mojej motoryzacyjnej pamięci ślad bardziej wyraźny niż zostawia rozgnieciona jagoda na białej, zamszowej sofie. Stworzył wspomnienia, które zabiorę ze do grobu. Mogliby mnie tam nim w sumie zawieźć. Dzięki. Trzymaj się LS-ie. Albo raczej: bywaj zdrów.
Zdjęcie: Oto Pan FOTO