Słyszeliście o doktorze Karlu Kruszelnickim? Nie? To facet, który zajmował się badaniami nad brudem w pępku. To może chociaż o Yoshirō Nakamatsuim? Też nie? Ten gość zapisał się w historii ludzkości dzięki kolekcji zdjęć swoich posiłków. Tworzył ją systematycznie przez 34 lata. Nawet jeśli nie kojarzycie typa przyglądającego się przez lupę kulkom z pępuszków i ideowego ojca blogerów kulinarnych, to założę się, że znacie jakichś naprawdę dziwnych ludzi. Każdy ich zna. Jeśli nie z odbicia w lustrze czy najbliższego otoczenia, to z mediów albo miejskich opowieści. W świecie samochodów jest podobnie. Tutaj też spotkacie zupełnie nienormalne osobniki. Reliantowi Robinowi ktoś podwędził przednie koło. Fiat Multipla ma sześć miejsc, jakby kiedykolwiek miało się znaleźć aż tylu chętnych na przejażdżkę w jego wnętrzu. Za to Bugatti EB 218, wiecie, to z tymi przymrużonymi światłami i zgarbionym tyłem, chyba zmaga się z zaparciami. To jednak nic. Jest jeszcze jedno auto, znacznie bardziej pokręcone niż pozostałe. Mam na myśli Suzuki X-90, najdziwniejszy samochód w historii.
Romans z mydelniczką
Za każdym razem, kiedy widzę to auto, drapię się po głowie i zastanawiam, skąd, do cholery, na ziemi znalazł się taki pojazd? Mam jednak co do tego pewne przypuszczenia. Były lata 90., a dokładnie piątek. O ile w Japonii też mają piątki. Japoński dzień pracy dobiegał końca. Projektanci siedzieli przy prostokątnym stole. Właśnie skończyli opracowywać prostokątne nadwozie kolejnego samochodu. W odróżnieniu od modelu, którego projekt ukończyli parę miesięcy wcześniej, inspirowanego pudełkiem zapałek, bryła tego była zupełnie inna, rewolucyjna. Wzięła swój kształt od kartonu po mleku. Bo przyznacie mi chyba rację, kiedy stwierdzę, że praktycznie wszystkie Suzuki z tamtych czasów wyglądają, jakby były projektowane jedynie przy użyciu ekierki?
W pewnym momencie Okrongyto, najbardziej szalony z całej ekipy, podniósł wzrok znad prostokątnej deski kreślarskiej i, patrząc przez prostokątne okulary, zaproponował nieśmiało, że może wartoby spróbować czegoś nowego. Mniej prostokątnego. Ekiero, Kwadrato i Prostokoyto popatrzyli na niego, jakby właśnie oznajmił, że zamierza zrobić coś bardzo nieprzyzwoitego. I to z własną szynszylą. Po czym powrócili do pracy, bo akurat starali się zmieścić jak najwięcej kątów prostych w nadwoziu kolejnego auta. Jednak w Okrongyto coraz silniej kiełkowała wizja stworzenia terenówki innej niż wszystkie. Wsiadł do pudełkowatego, służbowego auta, i wrócił do domu. Kiedy już był u siebie na kwadracie, zdjął zegarek z prostokątną kopertą i spodnie – wyprasowane w kant, jakżeby inaczej – a następnie wskoczył do wanny. Chwycił za mydelniczkę. Obłą! Cóż to była za ulga po całym tygodniu pracy, wziąć w ręce coś o tak nietuzinkowym kształcie. Zanurzył się w ciepłej toni, z pietyzmem gładząc swą śliską wybawczynię. Zamknął oczy i zrozumiał, że musi unieśmiertelnić jej kształty. I że za ten pomnik posłuży samochód.
Nie wiem, czy tak było. Ale teraz, kiedy siedzę przy komputerze, na zewnątrz deszcz bębni o parapet, a ja patrzę na zdjęcia Suzuki X-90, stwierdzam, że tak mogło być. Wiem natomiast, że cała konstrukcja X-90 bazuje na – pudełkowatej, jakby nie było – Vitarze pierwszej generacji. I mechanicznie nie różni się od niej praktycznie niczym. Z zewnątrz, jak już wiecie, sprawy mają się trochę inaczej. Tylnych foteli już nie ma, zastąpił je płaski kufer z fikuśnym spoilerem. A kabinę pasażerską zwieńczono przeszklonym dachem w układzie T-top. X-90 to chyba najkrótszy sedan w historii. Mazda MX-5 w hardtopie, tylko przeciśnięta przez tę rolniczą kostkarkę do słomy, tak to widzę.
Jeśli wam mało. Jeśli chcecie więcej dizajnerskiego szaleństwa, to bardzo proszę. Wygląd tego cudaka podkręcono w limitowanej wersji BDSM Philippe Cousteaux. Auto okraszono stopniami przy progach i osłoną przedniego zderzaka. No i oczywiście kilkoma stylowymi naklejkami. Egzemplarzem właśnie z tej edycji miałem okazję jeździć. Praktycznie wszędzie gdzie zajechałem, robiłem furorę. Ludzie pytali mnie co to za auto. I w jakim cyrku pracuję. Od razu uprzedzam – nie, nie umiem robić fikołków.
(Nie) liczy się wnętrze
I co, pewnie spodziewacie się, że wnętrze jest równie nietypowe? Że zegary rysował sam Picasso i to własnym nosem? Że zamiast kierownicy są dżojstiki, a w miejscu gałki drążka skrzyni biegów znajdziecie głowę Tinky’ego Winky’ego z Teletubisów, robiącą „hej, fiki miki” przy każdej zmianie przełożenia? No nie do końca. Ze środka tak wieje nudą, że nawet Vin Diesel miałby zrujnowaną fryzurę. Wszystko jest czarne. No może poza ostatnimi kreskami na obrotomierzu, oznaczeniami przy suwakach sterujących ogrzewaniem, przyciskami od zapinania pasów, guzikiem na pilocie i tapicerką. Ta ostatnia to szczyt kiczu i tandety. Radomska dyskoteka. Przypomina tani chodniczek z bazaru. Projektanci wnętrza chyba wiedzieli co robią, umieszczając ją również na dolnej części foteli. Pełna zgoda, jest do dupy. Dodatkowo, jak na złość, wydaje się wyjątkowo wytrzymała, więc szybko się nie zetrze.
Kiedy jednak podniesiecie wzrok znad kokpitu, życie nabiera barw i okazuje się, że nie jest tu tak źle. Auto ma dach z dwoma przeszklonymi, zdejmowanymi panelami. Dzięki temu do środka wpada sporo światła, a kiedy usuniecie wspomniane elementy – także powietrza. Czasami trafi się też pet z przejeżdżającej akurat ciężarówki. Widoczność jest naprawdę przyzwoita, bo siedzicie wysoko, a małe X-90 ma krótki, kaczy kuperek. Przeszkadzają jednak masywne tylne słupki, dlatego przy wyjeżdżaniu z parkingów uważajcie na pieszych i rowerzystów. Chociaż już na sam widok tego auta można spaść z bicykla.
We wnętrzu nie spodziewajcie się też bogatego wyposażenia. Poza elektrycznymi szybami, dwiema poduszkami powietrznymi i zamkiem centralnym, mój egzemplarz nie miał chyba nic więcej do zaoferowania. Dobra, zapomniałem o zegarku. Podobno dostępne były też wersje z klimatyzacją. A teraz zagadka – wiecie, gdzie umieszczono wajchę otwierania pokrywy silnika? Tak, macie rację, nie zgadliście. Zamontowano ją w schowku na rękawiczki. I to w takim miejscu, że nawet ginekolog z wieloletnim doświadczeniem za pierwszym razem mógłby mieć problem z natrafieniem na nią palcami. Ale dzięki temu jeżdżenie z tym autem do serwisu to świetna zabawa. Stawiacie X-90 na placu i tylko patrzycie, jak jakiś praktykant lata w około jak pies tropiący, szukając małej dźwigni, która pozwoli dostać mu się do silnika. Musicie tylko często zmieniać serwisy, bo, cholera, zapamiętują.
No to jazda!
Dobra, ale jak się tym jeździ? Siedźcie dosyć wysoko, jak przystało na terenówkę. Fotel jest mniej więcej tak komfortowy, jak badanie prostaty, a zagłówki twarde, jakby były zrobione z blachy falistej. Nie żartuję, w życiu nie spotkałem się z tak niewygodnymi zagłówkami. Za pierwszym razem szukałem na nich loga Bud-Matu. Pozycję za kierownicą regulujecie jedynie przesuwając fotel i zmieniając pochylenie oparcia. Po waszej prawej jest długa dźwignia zmiany biegów. Ma pięć numerków i literkę. Nie są to raczej szybkie numerki. Zapinacie pierwszy bieg. Wchodzi dosyć ciężko i niezbyt precyzyjnie. Sprzęgło łapie całkiem wysoko. Gdzieś na wysokości migdałków. Jest przy tym przyjemnie mechaniczne. W tym aucie skrzypi trochę jak stara polówka. Zmieniacie kolejne biegi. Czujecie się, jakbyście łomem mieszali gruz w wiadrze. Kolejne puszczenie sprzęgła i znowu obcieracie sobie ucho kolanem. Z daleka wyglądacie, jakbyście nogami tańczyli kankana, a ręką ubijali masło. Tak w skrócie wygląda jazda X-90.
Ale nie martwcie się, kręgosłup wam raczej nie odpadnie, bo Suzuki X-90 jest naprawdę miękkie. Widzicie wielką dziurę w drodze, niemal lej po bombie. Wychynęła zza zakrętu i zbliża się do was bez najmniejszych skrupułów. Już jest w ogródku, już wita się z tuleją waszego wahacza. Stajecie na hamulcu. Modlicie się, żeby zaraz nie zrobić z Suzuki X-90 Morgana 3 Wheelera. A tu nic! Zero. Null. Jakby nagle anioł stróż zalał ten krater świeżym asfaltem. Ma to jednak swoją wadę. Kiedy do miękkiego zawieszenia dodamy mały rozstaw osi i wysoko umieszczony środek ciężkości, to bez wnikliwych obliczeń wychodzi, że auto sprawia wrażenie niesamowicie niestabilnego na drodze. Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się, jakby to było zmniejszyć się do rozmiarów ludzika Lego i dosiąść gumowej kaczuszki w wannie, to w tym samochodzie znajdziecie na to odpowiedź. Na suchym asfalcie i w słoneczny dzień nie jest to dużym problemem. Gdy jednak traficie na koleiny, spadnie deszcz, a nie daj Boże śnieg, to lepiej nie zakładajcie jasnych majtek. Bo musicie wiedzieć, że w trybie szosowym X-90 ma napęd na tył. Nie powiem, może to sprawić też niemałą frajdę na luźnych nawierzchniach. Z doświadczenia jednak powiem, że zdecydowanie nie służy to lokalnym trawnikom.
Hola, hola, nie tak szybko
Jednak żeby stracić przyczepność, trzeba się najpierw rozpędzić. A małe Suzuki, mówiąc bardzo delikatnie, demonem prędkości nie jest. Pod maską skrywa 1,6-litrowy silnik benzynowy o mocy 97 koni. Wydawałoby się, że w tak małym aucie taki motor daje w miarę przyzwoite osiągi. Wydawałoby się. Setka w około 13,5 sekundy i prędkość maksymalna 150 km/h chyba nikomu nie imponują. Dlatego wykonując jakiekolwiek manewry, zawsze patrzyłem, czy nie wyprzedza mnie akurat maszyna do kładzenia asfaltu albo kombajn zbożowy. Dobra, trochę przesadzam. Będę się jednak upierał, że to auto nie nadaje się do szybkiej jazdy po asfalcie. W tym egzemplarzu, którym jeździłem do 80 km/h jest jeszcze w miarę przyzwoicie. Powyżej tej wartości uszczelki i prawie pionowa przednia szyba zaczynają tak szumieć, świszczeć, gwizdać i syczeć, że odechciewa dalszego naciskania na gaz. Do tego dochodzi to bujanie się nadwozia na zakrętach i nierównościach. Jeśli ktoś ma problemy z ciężką nogą, to w tym wozie będzie miał stópkę Kasi Cichopek.
Żwawości Suzuki X-90 nie sprzyja chyba przede wszystkim masa. Chociaż z zewnątrz sprawia wrażenie niepozornej kruszyny, ten malec waży nie tak mało, bo 1,1 tony. Trudno się jednak dziwić, to prawdziwa terenówka z ramą, reduktorem, a nie jakiś crossover w plastikowych galotach. Nie da się ukryć, że pod tym okrąglutkim opakowaniem kryje się prawdziwe auto terenowe. Nawet jeśli Marit Bjørgen ubierzecie w wieczorową sukienkę, to nadal może wam spuścić solidne lanie. X-90 też. Naprawdę dobrze sprawuje się na nieutwardzonych drogach. Ma krótkie zwisy, dzielnie radzi sobie z piachem, z błotem czy śniegiem. Do czasu, aż zacznie ciągnąć brzuchem po ziemi. Jak na terenówkę ma dość skromny prześwit. 165 mm, czyli o 3,5 centymetra mniej niż w Vitarze na której bazuje. I tylko o półtora więcej niż w Golfie hatchbacku piątej generacji. Sprawy nie poprawiają też poszerzone progi w wersji Philippe Cousteaux, którymi można gdzieś ładnie przyhaczyć. A słaba dostępność części nadwozia też nie zachęca do wystawiania auta na ciężkie próby. W rzeczywistości X-90 jest idealnym autem do ciągnięcia przyczepki z łódką na plażę czy wypadów na zieloną szkołę. Na woła roboczego do katowania po bezdrożach wydaje się zbyt filigranowa. Do tego nie pomieści dużego ładunku. Chociaż nie przeczę – może znieść naprawdę wiele.
Suzuki X-90 to naprawdę dziwne auto. Mówcie co chcecie. Ja będę się upierał, że najdziwniejsze na świecie. Ma terenowy rodowód i daje radę poza asfaltem. Jednak w takim środowisku wygląda trochę jak lemur hasający pomiędzy jodłami w podbiegunowym lesie. Średnio mi tu pasuje. Wydaje się zatem, że powinno nadrabiać na drogach publicznych, prawda? Tu za to jest zbyt mało precyzyjne i męczące na dłuższych dystansach. Faktycznie, jego nadwozie przyciąga wzrok, ale środek wręcz przeciwnie. Jest filigranowe, ale nie ma żwawości małego miejskiego autka. Trudno się trochę dziwić, że nie osiągnęło rynkowego sukcesu. X-90 produkowano w sumie tylko przez trzy lata, od 1995 do 1997 roku. Musiałem się sporo nakręcić kółkiem myszy, żeby dotrzeć do informacji o tym, w ilu łącznie egzemplarzach powstało. A i tak nie wiem. W internecie możecie znaleźć liczby mówiące o niewiele ponad siedmiu tysiącach. Tak czy siak, nie wyprodukowano więcej niż kilkanaście tysięcy sztuk. Koniec końców redakcja brytyjskiego Top Geara umieściła to auto na liście najgorszych samochodów w historii.
Bzdura! Nie mogę się zgodzić z tym werdyktem. Może Suzuki X-90 nie jest szybkie, praktyczne ani komfortowe. A do tego wygląda niedorzecznie. Nie oszukuję się. Ale ma coś, co nie pozwala zaliczyć go do grona motoryzacyjnych miernot – duszę. Najgorsze auta to te nudne, tanie rodzinne sedany i pięciodrzwiowe hatchbacki sprzedawane w milionach egzemplarzy, które wyróżniają się jedynie tym, że są ekonomiczne, użyteczne i pakowane, czyli samymi nudami. X-90 takie nie jest. To prawdziwy dziwak wśród samochodów. Motoryzacyjny odpowiednik Jasia Fasoli albo gościa od wody, ziemi, dwutlenku węgla i hemoglobiny. Dzięki takim autom świat nie jest nudnym miejscem. I chwała Suzki X-90 za to.
Zdjęcia i tekst: AUTSIDER
Jedna odpowiedź do “Suzuki X-90 – najdziwniejszy samochód w historii”
Mam niemal identyczne X90, tylko znaczek mam trzykolorowy.